Wołyń 2014. Redivivus (pierwsze dni)
11 sierpnia wyruszyliśmy znowu na wołyńską eskapadę. Rześki poranek sprzyjał optymizmowi. Sprawny załadunek sprzętu, prowiantu, zniczy i bagaży osobistych sprawił, że wyjechaliśmy tylko z półgodzinnym opóźnieniem. Granica straszyła pustkami - echa wojny po drugiej stronie Ukrainy. Pogranicznik wprawdzie pogroził nam palcem za nadmiar prowiantu (prawo ukraińskie pozwala na wwiezienie 2 kg żywności w przeliczeniu na jedną osobę), ale machnął ręką gdy zobaczył dostojne brzuchy niektórych wolontariuszy. Pierwszy postój zrobiliśmy w Ostrówkach. Krótka wizyta na cmentarzu, modlitwa i zapalenie zniczy. Debiutanci nawet się nie zdziwili, że do cmentarza prowadzi gładka, asfaltowa droga - przywilej nowicjuszy. Takich polskich cmentarzy jak ten nie zobaczy się na całej Ukrainie.
Urokliwie położony w lesie na niewielkim, piaszczystym wzniesieniu w sierpniowym słońcu mienił się ferią wszystkich barw lata. Stare, dębowe krzyże poutykane pośród wysokich sosen, okolone łachami zielonego barwinku pośród kamiennych ciał gadatliwych nagrobków opowiadają historię XX wieku: od czasów II Rzeczypospolitej broniącej się przed bolszewikami (wspólna mogiła żołnierzy polskich i radzieckich z 1920 roku) przez epizody Września`39, aż po tragiczne dni lata 1943 roku. Najnowszy pomnik to hołd syna złożony matce. Nie, nie leży tu pochowana, ale gdyby nie ona, on oddawał by się zapewne tysiącu innych pasji prócz tej, której nie szczędził wolnych dni przez ostatnie trzydzieści lat: zachłannej wiary że można dogonić Tamten czas, przywrócić Minione i zatriumfować choćby przez chwilę nad Przeszłością. Ten cmentarz to jego wizytówka. Ci, którzy tu leżą nie umarli, bo pamięć pozostała. Dzięki niemu.
Do Ostrówek wrócimy jeszcze zgodnie z planem - 20 sierpnia. Wówczas podejmiemy szereg prac. Także na miejscu ekshumacji przeprowadzonej w 1992 roku. Teraz ruszamy do Kowla. Pustynny upał. Po drodze zatrzymujemy się na podmiejskim cmentarzu. Dziś mija dokładnie cztery miesiące od śmierci Anatola, naszego wołyńskiego - obok Leona - przewodnika po historii polskości Wołynia. Chwila zadumy na cmentarzu. Zapalamy znicze. Modlitwa. Kiedy odeszliśmy już od grobu, 14-letni Kanibal, przedstawiciel bronowickich Barbarzyńców wygłasza autorską refleksję: „ech, my to zamiast zniczy powinniśmy przynieść panu Anatolowi butelkę koka koli”. Faktycznie, bardzo ją lubił. Nieraz z filozoficzną zadumą powtarzał: „kola ratuje życie”.
Późnym popołudniem docieramy do Kowla. Witamy się z gospodarzami - ks. Tadeuszem i ks. Augustynem. Bywamy tu od pięciu lat, mogąc zawsze liczyć na życzliwość tych polskich franciszkanów (także w latach gdy proboszczem parafii był ks. Polikarp). Część uczestników rozlokowuje się w starej części kościoła (rzadko się zdarza okazja na taki nocleg), reszta standardowo pod namiotami. Wieczorem msza. Wołyńskie msze to inny świat duchowości, świat kameralnego spotkania ze sobą, Bogiem i drugim człowiekiem, każdym człowiekiem - podczas przekazywania sobie znaku pokoju w ciągu kilkunastu sekund można uścisnąć rękę wszystkim z obecnych na mszy. Po duchowej strawie pora na kolację. Siadamy do kanapek. Pierwszy wieczór jak zwykle pod znakiem długich, nocnych rozmów rodaków. Odwiedza nas Edek, syn Anatola. Będzie nam towarzyszyć w kolejne dni. Młodzież nawiązuje pierwsze kontakty z rówieśnikami zamieszkującymi okolice kościoła. A potem nareszcie cisza nocna.
Pobudka zastaje nas nieco zaspanych o 7 30 rano. Na szczęście dyżurni nie zaspali. Śniadanie jest na czas. Jemy, a potem dopełniamy porządków we własnych kojcach. Dyżurni szykują prowiant na drogę. Wstępujemy jeszcze na chwilę do p. Halinki, wdowy po Anatolu. Zapraszamy ją na wieczór, do nas, na kolację. P. Halinka obiecuje przyjść z bigosem własnej produkcji. Pycha. Pierwszy odcinek tegorocznych, frontowych robót - Turzysk. Stary, zniszczony cmentarz, na którym chowano wielu ziemian. Karczujemy wszędobylski las, podnosimy stare nagrobki, kosimy trawę. W międzyczasie pojawiają się kolejni wolontariusze, którzy docierają do nas z Polski. Przyjeżdża także ekipa telewizji Trwam. Deszcz co chwila przerywa prace, ale wydzieramy drzewostanowi coraz większą powierzchnię cmentarza. W czasie przerwy obiadowej pojawia się pierwsza krew. Żeby to jeszcze w trakcie karczowania lasu, czyszczenia pomnika albo innej pracy ojczyźnianej… Nie, sprawa jest banalna: jeden z Barbarzyńców rozcina sobie palec w trakcie krojenia jabłka. Konieczne jest szycie chirurgiczne. Damian zostaje przewieziony na zabieg. Wszystko ok. Palec cały. Działamy dalej, nie tylko na terenie cmentarza: nasza ekspedycja (Janek i Dorota) wyrusza do wsi na poszukiwania Polki mieszkającej w Turzysku – pani Ani. Nie udaje im się z nią spotkać (okazało się, że przebywa w Polsce, u rodziny), ale uzyskują jej numer telefonu. Będzie jeszcze okazja ją odwiedzić. Dociera do nas kolejny wolontariusz z Polski - Janusz. Jutro pokaże nam stary, zapomniany cmentarz w Przewałach. Tam też podejmiemy prace. Powoli kończymy dzisiejszy dzień. Zwały wyciętych drzew i krzewów piętrzą się za cmentarzem - efekt naszej pracy. Jeszcze modlitwa za zmarłych, pochowanych na tym cmentarzu i zapalamy znicze. Wracamy. Przemoczeni i głodni. Nasi kucharze (Witek i Jurek) przygotowali leczo. A późnym wieczorem p. Halinka dociera do nas z garnkiem bigosu i świeżo usmażonych kotletów. Siadamy, rozmawiamy, wspominamy. Anatol musi uśmiechać się pod wąsem gdzieś Tam na górze. Jutro pewnie ruszy już z nami, zajmując fotel pilota w autobusie i może ktoś usłyszy jego mlaskanie gdy z przekonaniem szepnie: kola ratuje życie.
Jutro dzielimy się na grupy robocze: jedna zostanie w Kowlu by pracować na kwaterze żołnierzy poległych w czasie wojny polsko-bolszewickiej, druga ruszy do Przewał.
Zobacz WIDEO
Zobacz GALERIĘ
Jacek Bury / Fundacja Niepodległości
Kwatera polowa w Kowlu, 12.08.2014