Wołyń 2014. Redivivus (drugie dni)
Kowel. Znamy to miasto z poprzednich wypraw, to od zawsze jedna z naszych kwater na obozowym szlaku. W 1518 roku był małą wioską należącą do Sanguszków, której jeszcze w XVI wieku nadano prawa miejskie, i która przechodząc z rąk do rąk (przez chwilę była nawet własnością królowej Bony) wyrosła w drugiej połowie XIX stulecia na jedno z największych miast Wołynia. Dziś żyje swoim rytmem leniwego, wschodniego miasteczka gdzie tożsamość kształtują stare monumenty Armii Czerwonej i nowe Tarasa Szewczenki.
13 sierpnia. Deszczowo od rana. Dzień zaczynamy od mszy świętej odprawianej przez ks. Augustyna z parafii Św. Anny, gdzie urządziliśmy pierwszą kwaterę. W nabożeństwie, prócz naszej grupy uczestniczy jeszcze dwoje Polaków z Kowla. Jednym z nich jest p. Walery. Na Wołyń wyrzuciła go ślepota Historii – tej wielkiej, za którą stoją mali ludzie. Przesiedlając Ukraińców za Bug komunistyczny urzędnik narodowość określał przez pryzmat wyznania religijnego. Prawosławnych zakwalifikowano jako Rusinów i bezpardonowo deportowano do nowej ojczyzny – Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej. Że mógł istnieć na świecie Polak wyznania prawosławnego nie mieściło się w wąskich kategoriach komunistycznej dialektyki. I pomyśleć, że jeszcze dziś znajdują się durnie głoszący chwałę marksistowskich bredni.
Śniadanie. A potem jak zwykle chwila na porządki wokół swoich kojców, szybkie zerknięcie na mapę i krótka odprawa. Dzielimy się na grupy: pierwsza zostanie w Kowlu by zająć się tutejszym cmentarzem położonym przy ul. Niezależności, druga ruszy do Przewał. Dyżurni odpowiedzialni za pracę kuchni szykują suchy prowiant. Potem ruszamy. Najpierw kilka kilometrów na zachód, a potem kolejnych kilka na południe. Po drodze oglądam wołyński świat. Który to już raz? Linię widoczności wyznacza pas ziemi mieniący się najróżniejszymi odcieniami zieleni. Przewały. Cmentarz, który przypomina, może jak żaden inny o marności ludzkiego życia - tak jak nauczał Kohelet. Tu, po rojnej, ludzkiej wiosce nie tylko, że nie zachowały się żadne inskrypcje na pomnikowych twarzach (później odkryjemy dwie), ale nawet groby, których jedynym dowodem pozostają szczątkowe wybrzuszenia, które jeszcze niedawno były ziemnymi mogiłami. Tu, przy symbolicznych krzyżach historię swoich przodków opowiada nam Janusz. O pradziadku, Franciszku Dzięgielewskim, który był poczmistrzem w Ciechanowie i szukając swojego kąta świata zakupił wołyńską ziemię by osiedlić się w pobliskich Turyczanach, o dziadku - emigrancie tyrającym we francuskich kopalniach przed I wojną światową, którego także skusiły wołyńskie kresy, gdzie przybył i gdzie poznał babcię Adelę, wiejską emancypantkę, buntowniczkę i erudytkę. Jej symboliczny grób znajduje się na cmentarzu w Przewałach. Zginęła, zamordowana w okrutny sposób przez siepaczy z UPA…
Pierwsze prace na przewalskim cmentarzu rozpoczynamy od karczowania drzew, krzaków, krzewów. Wycinamy pomniejszą roślinność ręcznie, resztę załatwia piła łańcuchowa. Dwa, zachlapane cementem pomniki odzyskują swoją tożsamość: Rozalia Pietrowna Kulikowska, ofiara wojennego roku - 1944 i Julia Cipiaszuk, zmarła w 1946 roku. W niedalekiej bliskości obu pomników odkrywamy ziemne mogiłki, na których stawiamy siedem drewnianych krzyży. Ania z Edytą owiną je czerwono-białymi wstążkami. W trakcie prac udajemy się z Januszem na spotkanie z wójtem – Wasylem Szumem. Przekazujemy głowie gminy prezenty: koszulkę Fundacji Niepodległości z nadrukiem logo Roku Żołnierzy Wyklętych oraz Kwartę. Wójt przyjmuje nas ciepło i obiecuje pomoc w wywózce śmieci z cmentarza. I dotrzymuje słowa: po godzinie zjawia się na swoim traktorze Lonia, mieszkaniec Przewał. Ładujemy na przyczepkę sterty pordzewiałego domowego sprzętu, puste butelki, śmieci, kości zwierząt. I jeszcze raz. A potem zapraszamy obu Ukraińców na mokry obiad. Wczoraj pojawiła się na obozie pierwsza krew - skaleczony palec Damiana, dziś pierwszy alkohol, ale pijemy służbowo dogadując z wójtem utylizację sterty wykarczowanego przez nas drzewa. Podczas rozmowy pojawia się temat wspólnych działań na polskim cmentarzu. Właściwie to on już się zaczął: w naszej grupie są przecież młodzi Ukraińcy z Kowla i z Włodzimierza Wołyńskiego. A w przyszłości - kto wie - może Przewały staną się naszą, kolejną kwaterą na kresowym szlaku pamięci. Za pracę włożoną w porządkowanie cmentarza w Przewałach należy się całej grupie serdeczne podziękowanie i niski ukłon. Doprawdy, miało się chwilami wrażenie patrząc na koszących trawę, wycinających drzewa, wynoszących śmieci, czyszczących pomniki ludzi, że tu, na przewalskim cmentarzu leżą ich najbliżsi: rodzina i przyjaciele. A oprócz Janusza, który z rekomendacją Leona dotarł do naszej grupy i zabrał tutaj, nie tylko nikt nie ma na tym cmentarzu nawet najdalszego kuzyna, ale wszyscy jesteśmy tu po raz pierwszy. Ba, ponad połowa uczestników obozu nie ma żadnych rodzinnych związków z Wołyniem. Są tu, bo tak trzeba.
Wieczorem siadamy spokojnie do wrażeń mijającego dnia. Dorota serwuje nam codzienne zajęcia plastyczne o właściwościach terapeutycznych. Niewielu z nas utrzymuje bezpieczny dystans do kredek. Trzyma się jeszcze Andrzej i Darek, ale ten ostatni ma inną pasję: kłótnie na każdy temat i o każdej porze. Wśród obozowiczów panuje przekonanie, że wystarczy zapytać Darka (zasłużenie noszącego ksywkę „Bestia”) o godzinę, by dać mu asumpt do wymarzonej sprzeczki. Na razie ściera się z Anią (kwestia aneksji Krymu w świetle prawa międzynarodowego) i z Dorotą (kwestia „sam nie wiem o co chodzi”). Wśród wieczornego rozgardiaszu uczestnicy wpisują do zeszytu swoje uwagi, komentarze, dialogi i co tam komu jeszcze pojawi się w głowie - tak rodzi się obozowa kronika. Furorę wśród uczestników obozu robi fraza ukuta przez Ewę na określenie percepcyjnych możliwości Krzyśka: metafizyczny daltonista. Trwa konkurs na największy postęp w nauce języka ukraińskiego. Przechodzi z rąk do rąk słowniczek opracowany przez Jana. Tak tworzą się rytuały i wspomnienia wiążące ludzi niewidzialną nicią drużestwa. Wieczorem docierają kolejni wolontariusze - tym razem są to weterani, byli uczestnicy świetlicy Środowiskowego Hufca Pracy, dziś już dorośli ludzie, którzy chcąc wziąć udział w projekcie wyrywają urlopy od swoich pracodawców. Podobnie jak inni, ale młodzi mają gorzej, są pracownikami z niewielkim stażem pracy i nie zawsze zdążyli wypracować sobie niezbędną liczbę wolnych dni. Przybywają całą piątką, na kilka dni - to więź zadzierzgnięta z Historią na Wołyniu lata temu.
Z obozowej kroniki
Zmierzch. Część uczestników spędza wolne chwile po pracy pod wiatą popijając spokojnie kawę. W pobliżu nagle słychać nieokreślone dźwięki. To pies, czy to Ty Jurek? – zapytała Małgosia, chcąc rozpoznać zbliżającą się postać.
W kolejce do toalety. Dorota przebiera nogami. Nie wytrzymam – informuje sama siebie. Po czym dodaje: wyjdzie mi to uszami. Zza rogu odzywa się spokojny głos ks. Augustyna, który przyszedł nas odwiedzić: to chodźmy do klasztoru…
W trakcie przerwy obiadowej w Turzysku jeden z uczestników o wdzięcznej ksywie Niedowidzący z Bronksu, chcąc przekroić sobie nożem jabłko skaleczył się głęboko w palec. Kanibal, serdeczny kolega rannego skomentował sytuację następująco: Niedowidzący pomylił jabłko z palcem.
14 sierpnia. Dzień czwarty. Zgodnie z planem ruszamy do Zasmyk i Kupiczowa. Dziś także dzielimy się na dwie grupy. Na kwaterze zostają - jak zwykle - dyżurni odpowiedzialni nie tylko za przygotowanie obiadokolacji i nakrycie do stołu, ale także za porządek na terenie obozowiska, wyniesienie śmieci i zrobienie zakupów. Docieramy na miejsce przed 11-tą. Zasmycki cmentarz położony kilkanaście kilometrów na południe od Kowla jest miejscem, które odwiedzamy rokrocznie, począwszy od 2008 roku. Już na cmentarzu dzieje Zasmyk przybliża nam wywłaszczony w drugim pokoleniu ich mieszkaniec, urodzony w Lublinie Andrzej Karłowicz, syn ś.p. Leona (ps. ,,Rydz”), żołnierza 27 Wołyńskiej Dywizji AK, wieloletniego prezesa lubelskiego Środowiska Żołnierzy 27 WDP AK, dziś na tym polu godnie reprezentowany przez syna. Osadnicy, którzy kolonizowali zasmycką ziemię pochodzili z różnych regionów Polski. Swoją konkwistę rozpoczęli gdzieś w pierwszej połowie XIX wieku. Nazwa wsi, pierwotnie brzmiała Przesmyki i wzięła się stąd, że koloniści karczując las, w pierwszej kolejności wyrąbywali ścieżki między swoimi gospodarstwami by nieść sobie pomoc i utrzymywać dobrosąsiedzkie kontakty. Powstała w wyniku tej ekspansji sieć dróżek i korytarzy stworzyła w leśnym krajobrazie owe tytularne przesmyki. Dziś Zasmyki to miejsce legendarne i magiczne na mapie polskiego Wołynia. Czytając opowieść Leona Karłowicza (,,Zasmyki były naszym domem”) niezmiennie wracało do mnie skojarzenie z wielką, światową literaturą autorstwa Gabriela Garcii Marqueza (,,Sto lat samotności”). Ta powieść była przykładem tzw. realizmu magicznego na literackiej mapie ówczesnej prozy, a dzieje rodu Buendia na tle miasteczka Macondo paradnym marszem zapomnianych pokoleń. Czymże pozostały Zasmyki w świadomości autora? Kliszami pamięci, które przywracają teraźniejszości Przeszłość. Dla dzisiejszych pokoleń już zupełnie magiczną, z jej wspólnotowymi rytuałami (szarwark, półpoście, wspólne przędzenie lnu, kolędowanie i zbiorowe czytanie książek, ale także budowa kościoła czy szkoły), które mogą wydać się równie baśniowe jak literackie fotografie Macondo (lewitacje i wniebowstąpienia bohaterów, produkcja złotych rybek czy padający bez mała pięć lat deszcz).
Na cmentarzu w Zasmykach od lat jest dużo pracy. Tym razem wspierają nas funkcjonariusze Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej im. 27 Wołyńskiej DP AK. Od rana montują nowe, żołnierskie kwatery. Stare krzyże i cokoliki rozpadają się już powoli. Leżą pod nimi m.in. żołnierze Władysława Czermińskiego, legendarnego ,,Jastrzębia”, który rozkazem inspektora kowelskiego rejonu AK, mjra Jana Szatowskiego ,,Kowala” przybył do Zasmyk w lipcu 1943 roku by organizować tu polską samoobronę.
Przy polowym ołtarzu usytuowanym w centralnej części cmentarza odmawiamy krótką modlitwę i zapalamy znicze. I tradycyjnie też robimy sobie pamiątkowe, grupowe zdjęcie. Zostawiamy w Zasmykach pierwszą sekcję i ruszamy dalej, do Kupiczowa. Po drodze zatrzymamy się jeszcze na chwilę przy wzniesionej nieopodal kaplicy, będącej miniaturką tutejszego kościoła i stojącej w miejscu, w którym on kiedyś stał. Jego historia to kolejne sekwencje zasmyckiego realizmu magicznego. Katolicy z Zasmyk należeli do parafii kowelskiej ,,od niepamiętnych czasów” (L. Karłowicz), ale niedogodności w dotarciu na nabożeństwa, szczególnie zimą skłoniły Zasmyczan do podjęcia decyzji o budowie własnej świątyni. Najpierw porozumiano się z kowelskimi kapłanami, którzy zgodzili się przyjeżdżać do Zasmyk by na miejscu odprawiać mszę świętą. Pierwsze nabożeństwa odbywały się w stodole jednego z gospodarzy. Po krótkich swarach gdzie powinna stanąć świątynia rozpoczęto budowę. Plac pod przyszły kościół przekazała jedna z mieszkanek Zasmyk. Prace, mimo, że czynione wysiłkiem wszystkich mieszkańców postępowały wolno, ale zamierzono się na duży projekt. Kościół Matki Boskiej Szkaplerznej w Zasmykach miał mieć 350 metrów kwadratowych powierzchni. W międzyczasie zakupiono ze składek parafian dzwon. Prace nad budową świątyni przerwała Historia. Na Wołyń wkroczyli sowieci. Zasmycki proboszcz, ks. Kazimierz Mackiewicz kazał zakopać kościelną sygnaturkę… Wskazówki zegara na tarczy czasu zaczęły się cofać. Zasmyki pustoszały. ,,Dziś na tym miejscu panuje cisza”. Wtedy władzę próbowali wziąć komuniści: kościół nakazano rozebrać do ostatniej cegły. Wolno szła praca nowym mieszkańcom (Ukraińcom przesiedlonym po 1945 roku z okolic Włodawy), nie nawykłym do profanacji obiektów sakralnych. Już na początku rozbiórki zdarzyła się tragedia: najodważniejszy z robotników spadł z wieży. Dopatrywano się w tym zdarzeniu boskiej ingerencji. Komuniści wydali zarządzenie, że ,,odtąd kościół będzie służył miejscowemu kołchozowi jako stodoła”. Historia zatoczyła koło wracając do miejsca, w którym się rozpoczęła.
Wybudowana w 2002 roku kapliczka koi we wnętrzu mistycznym spokojem. W półmroku można wyczytać informacje zamieszczone na tablicach wotywnych. Jedną z nich poświęcono ks. Michałowi Żukowskiemu, drugiemu proboszczowi parafii w Zasmykach, kapelanowi zasmyckiej samoobrony. To on po udanej, prewencyjnej wyprawie żołnierzy ,,Jastrzębia” do pobliskiej Gruszówki (31 sierpnia 1943 roku), która na jakiś czas powstrzymała zapędy UPA wobec mieszkańców Zasmyk kazał wykopać kościelny dzwon i następnego dnia podczas uroczystego pogrzebu jedynego poległego w akcji polskiego żołnierza, (Stanisław Romankiewicz ps. ,,Zając”) donośnie ogłosił zebranym powstanie Wolnej i Niepodległej Rzeczypospolitej Zasmyckiej. Pierwszy raz od września `39 roku mieszkańcy Zasmyk usłyszeli bicie swojego dzwonu stojąc ze ściśniętymi gardłami na przykościelnym placu…
Wsiadamy do autobusu. Jedziemy dalej. Kupiczów. Stary kościół i stare miasteczko, będące przed wojną czeską kolonią. A na uboczu ludzkich siedzib stara, polska nekropolia przytulona do starego owocowego sadu. Dziś nie ma w Kupiczowie ani Polaków, ani Czechów. Nekropolia w języku greckim znaczy ,,miasto umarłych”.
Pracujemy tu od dwóch lat - sądząc po śladach chyba tylko my - starając się wykarczować dziko rosnące, owocowe drzewa wdzierające się na całej długości na teren cmentarza. Gąszcz niczym w dżungli, którego karczowanie dodatkowo utrudnia gęsto porastający barszcz, toksyczna roślina, potocznie zwana ,,zemstą Stalina”. Bezpośredni kontakt z nią przez nagą skórę grozi poparzeniem. Sprowadzano ją jako paszę dla zwierząt domowych, ale nawet one nie dawały się nabrać na kolejny dietetyczny idiotyzm z bogatego arsenału radzieckiej agronomii firmowanej głupotą Łysenki albo jakiegoś innego Miczurina. Dlaczego zaś ,,zemsta”? I dlaczego Stalina? Za co to bydlę miałoby się jeszcze mścić nie mam pojęcia.
Na końcu szerokiego pasa wykarczowanej powierzchni znajdziecie anonimowy grób: czarny metalowy krzyż w obramowaniu metalowego ogrodzenia. Kryje on tajemnicę, którą zabrał do grobu pochowany tu Mieczysław Wróbel. Skąd znam nazwisko pochowanego? Z opowieści Anatola. I z tabliczki umieszczonej przy samotnym krzyżu. To prawie wszystko. Reszta jest niedopowiedzeniem. Podporucznik Mieczysław Wróbel, elew podoficerskiej szkoły we Włodzimierzu Wołyńskim był dowódcą pierwszej polskiej samoobrony w Zasmykach. Zginął w niejasnych okolicznościach ,,z rąk polskiej żandarmerii będącej w służbie niemieckiej”. Egzekucją kierował niejaki Wojciech Kurpias. Legenda głosi, że źródłem konfliktu między oboma żołnierzami nie były względy wojskowe, lecz miłość do jednej dziewczyny, którą zazdrość żandarma zamieniła na śmierć.
Odsłonięty pas ziemi chłonie ostatnie promienie, powoli zachodzącego słońca. Stare, dębowe krzyże pochylają się na drzewa. Nieliczne nagrobki błyszczą teraz szarością betonowych ciał kontrastujących z zielenią ścian wyznaczających granicę cmentarza. W poprzednim roku udało się wykarczować długi na 120 i szeroki na jakieś 40 metrów teren. To prawie cała powierzchnia cmentarza… Teraz oczyszczamy odsłoniętą połać z jednorocznych chwastów i drzewek. Dziewczyny czyszczą pomniki. Wegan rąbie zażarcie maczetą wszelką zieloność. Pracują piły i podkaszarki. Po posiłku wynosimy wykarczowaną roślinność na obrzeża cmentarza. Jeszcze modlitwa i zapalenie zniczy. Rozchodzimy się we wszystkich kierunkach. Pod każdym pomnikiem, nagrobkiem i krzyżem stawiamy płonący znicz - w służbie Pamięci…
A potem trzeba wracać. Kiedy docieramy do Zasmyk nasi jeszcze pracują. Plewią, grabią, wkopują betonowe, białe krzyże w miejsce starszych, połamanych, zszarzałych. Wykaszamy resztki zarośniętej części cmentarza. I jeszcze raz zapalamy znicze… Dzień powoli chyli się ku końcowi. Korony starych sosen przepuszczają tylko nieliczne promienie odchodzącego słońca i efekt jest taki jak w micie węgielnym Zasmyk: na powierzchni cmentarza wykwitają jasne plamy tworzące coś na kształt przesmyków pomiędzy miejscami zacienionymi patyną gasnącego dnia. O tej porze zawsze najlepiej wychodzą robione na cmentarzu fotografie.
Pora na kolację. I deszcz. Pogoda nas prześladuje w te dni, ale robimy swoje. Dociera do nas kolejny uczestnik z Polski - Ewelina. Ku uciesze grupy zwolenników terapii kredkowej przywozi plik czystych kartek. Kto wykonał tajemne zamówienie? - dowiemy się zapewne z obozowej kroniki. Jutro dzień wolny: święto Wojska Polskiego i Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Nietypowo, bo wieczorem robimy odprawę. Plan na piątkowe święto jest jasny: uczcić pamięć poległych. Tu, na Wołyniu nie brak grobów żołnierzy uczestniczących w bitwie warszawskiej, ot choćby w Kowlu. Zapalimy, więc znicze, pogadamy o wadze Tamtych dni i pochylimy głowy w minutowym hołdzie składanym w ciszy. Potem będzie czas wolny. Rzecz jasna nie dla wszystkich: część kadry obozowej udaje się po południu na służbowe spotkanie z dyrektorem polskiej szkoły w Kowlu - Wacławem Herką. A potem może wystarczy czasu by siąść przy kawie i posilić się dialogiem z ludźmi, jakich coraz już mniej na naszym globusie.
Zobacz GALERIĘ - PRZEWAŁY
Zobacz GALERIĘ - ZASMYKI, KUPICZÓW
Zobacz WIDEO - PRZEWAŁY
Zobacz WIDEO - ZASMYKI
Jacek Bury / Fundacja Niepodległości
Kwatera polowa w Kowlu, 14.08.2014